Zapraszamy do lektury kolejnej rozmowy w ramach podcastu popularnonaukowego GEOGADKA, prowadzonego przez Instytut Geofizyki PAN. Gościem odcinka jest Michał Brennek z Zakładu Fizyki i Atmosfery naszego Instytutu.
Dagmara Bożek: Porozmawiamy o naukowych mitach, a mianowicie o smugach chemicznych. Bardzo czekaliśmy na ten temat, zwłaszcza że to propozycja, która wypłynęła z Zakładu Fizyki i Atmosfery.
Michał Brennek: Ponieważ ludzie o to pytają, z dziką przyjemnością zrobimy podcast właśnie na ten temat.
D.B.: Zanim przejdziemy do sedna naszej rozmowy, zacznijmy od naukowych mitów. Dlaczego powstają? Skąd się biorą i czy oraz po co nam są potrzebne?
M.B.: Nie jestem psychologiem, ale staram się zrozumieć ten fenomen. Ostatnio czytałem artykuł o tym, że ludzie starają się wytłumaczyć zjawiska, których nie rozumieją poprzez różne teorie, co skutkuje poczuciem osaczenia, zagrożenia, i w ten sposób poszukują wspólnoty, która ich w tym będzie wspierała. Oczywiście, wszystko to są bardzo dobre intencje. Natomiast jeżeli bezrefleksyjnie będziemy krytykować takie osoby, to wtedy tak naprawdę jeszcze bardziej oddalamy je od „oficjalnej nauki”. Może to poczucie osaczenia, izolacji albo wręcz oddalania się od naukowych źródeł wynika z tego, że nauka jest za trudna, nie jesteśmy w stanie przyjąć pewnych prawd naukowych i tworzymy własne, które są nam bliższe. I jeżeli powiemy, że ktoś wierzy w chemtrails, bo nie uważał na fizyce w szóstej klasie szkoły podstawowej, to jest trochę tak, że odrzucamy tę osobę, nie zapraszamy jej do dialogu. Pozostaje pytanie, czy taka osoba, która myśli, że inni nią manipulują, oszukują, jest gotowa na taki dialog? Brak zrozumienia podstaw fizycznych tego procesu stwarza pewną trudność w dotarciu do takich osób, ale z drugiej strony ci, którzy rozumieją te przyczyny, muszą zrozumieć, że istnieją też potrzeby psychologiczne. To jest dla fizyka atmosfery trudniejsza działka, bo my na co dzień tym się nie zajmujemy.
D.B.: Myślę, że warto też podkreślić, że nasza rozmowa nie ma na celu wyśmiewania osób, którym blisko do teorii spiskowych, bo ta wiara może mieć różne podłoże – może to być kwestia niewiedzy czy zadawania sobie pytań, na które nie znaleziono wyczerpujących odpowiedzi. Przejdźmy do początku tego zjawiska – skąd wzięła się teoria smug chemicznych, chemtrails czy…
M.B.: Oprysków. Taką nazwę też się spotyka. Jest bardzo ważne, żebyśmy zauważyli jedną rzecz, że nauka z natury jest sceptyczna. Weryfikujemy swoje badania, ktoś jeszcze dodatkowo to sprawdza. Musimy się przyjrzeć, jak ta wiedza, którą uzyskaliśmy i którą czerpiemy z obserwacji, wkomponowuje się w cały system wiedzy naukowej. Szczególnie obserwacje zjawisk, które dotychczas były nieodkryte, z natury wywołują dużą dozę sceptycyzmu. Dobrze, że są osoby, które szukają, krytycznie patrzą na to, co słyszą i widzą. Dobrze by było zaopatrzyć się w narzędzia, które pozwolą nam odróżnić uproszczenia, pominięcia, manipulacje, często niecelowe, wynikające z braku wiedzy, od tego, co rzeczywiście jest pewną prawdą fizyczną.
D.B.: Staramy się do tego dążyć, chociażby w naszych podcastach popularnonaukowych, pokazując różne badawcze perspektywy. A skąd wzięła się teoria chemtrails?
M.B.: Jak zacząłem szukać przyczyn popularności tego mitu, okazało się, że pod koniec lat 90. pojawił się artykuł, w którym sugerowano, że na polu walki, aby uzyskać pewną przewagę taktyczną, można kontrolować pogodę. Jednocześnie stwierdzono, że to znajduje się poza sferą najśmielszych marzeń, chociażby ze względu na energię, zasoby, których musielibyśmy użyć do kontrolowania pogody. Pojawił się również wątek geoinżynierii. W badaniach klimatu często spotykamy się z takim mitem – nic nie musimy robić, żeby stabilizować klimat, bo ktoś wymyśli jakąś geoinżynierię i będzie dobrze. Co więcej, ze względu na chłodniejszy maj mieliśmy nawet głosy, że to jest właśnie geoinżynieria.
Po angielsku określenia chemtrails i contrails, jak condensation trails, czyli smugi kondensacyjne, są bardzo podobne, więc moglibyśmy to tłumaczyć pewnym nieporozumieniem, gdyby nie to, że zbudowano na tym całą sferę wierzeń. O co najkrócej mówiąc chodzi? O pracę silnika odrzutowego, który wtłacza do komory spalania sprężone powietrze, następnie dodaje do tego paliwo, zachodzi zapłon, a z tyłu silnika są wyrzucane spaliny, gazy wylotowe, które się gwałtownie rozprężają. Proces fizyczny jest bardzo prosty. Jeżeli spada ciśnienie, spada też temperatura. Jeżeli mamy atmosferę, a w tych gazach wylotowych mamy duże wysycenie parą wodną, w efekcie zachodzi skraplanie. W związku z tym mamy smugę kondensacyjną, chmurę, która kiedyś nazywała się cirrus tractus, czyli cirrus drogowy, a teraz to cirrus homogenitus, czyli cirrus utworzony przez człowieka. Wszystko wydawałoby się proste, bo zwolennicy tej teorii spiskowej rozumieją powstawanie takiej chmury, ale im chodzi o takie smugi kondensacyjne, które pozostają na bardzo długo i to one są rzekomo zbudowane z substancji chemicznych, które mogą zrobić to i to. Może teraz przyjrzyjmy się, dlaczego część smug zostaje. Co musi być wysoko w atmosferze, gdzie latają samoloty, żeby smuga długo się utrzymała? Po pierwsze, nie może być zbyt sucho. Produkty spalania zawierają bardzo dużo pary wodnej, ale gdy ta para wodna utrzyma się w gazowym stanie skupienia, to jej nie zobaczymy. Natomiast jeżeli atmosfera jest wysycona wilgocią, jest tam dużo pary wodnej i odpowiednio zimno, to wtedy powstają igiełki lodu, które utrzymują się dłużej. Stąd mamy różny czas trwania takich chmur. Często są one rozwiewane przez wiatry górne, w związku z czym to też jest jeden z argumentów, że to na pewno coś dziwnego, ponieważ wiatr tam wieje inaczej. Tak, w atmosferze górnej wiatr wieje inaczej niż tu przy powierzchni Ziemi.
D.B.: O jakich wysokościach mówimy?
M.B.: Standardowa wysokość przelotowa w lotach lokalnych to jest mniej więcej 10 kilometrów. W lotach transkontynentalnych mamy dużo wyższe wysokości. Trudno się dziwić, że chmura pozostaje. Gdybyśmy włączyli czajnik, z którego leci gorąca para wodna, ale natychmiast ją schłodzimy, na przykład do -50 stopni Celsjusza, mamy gotową chmurę składającą się z kryształków lodu. Jeżeli będzie odpowiednia temperatura i wysycenie wilgocią, to te kryształki lodu nie znikną i będziemy obserwować chmurę.
D.B. Przychodzą mi do głowy te słynne eksperymenty na stacjach badawczych w Arktyce czy w Antarktyce, gdzie rozlewano herbatę z termosu przy bardzo niskiej temperaturze.
M.B.: Bardzo szybko pozbywamy się ciepła i mamy lody herbaciane. Czasami jednak pojawia się taka charakterystyczna chmura, która powstaje w przypadku ciężkich samolotów, startujących bardzo dynamicznie. Kiedy różnica ciśnień pod i nad skrzydłem jest wystarczająco duża, powstaje kolorowy płat chmury. Nad skrzydłem ciśnienie powietrza spada na tyle szybko, a wraz z nim temperatura, że pojawia się taki płat. Dlaczego jest kolorowy? Dlatego że świeci przez niego słońce i mamy zjawisko podobne do tęczy. Tak jak promienie słoneczne uginają się na kropelkach wody, tak mogą się również uginać na kryształkach lodu. I jeżeli powstanie taka chmura związana ze spadającym ciśnieniem nad skrzydłem samolotu, to będziemy mieli do tego kolorowy efekt.
D.B.: Fizyka bardzo pomaga, żeby wytłumaczyć takie zjawisko. Jeżeli tej wiedzy brakuje, to każde inne wytłumaczenie może pasować.
M.B.: Tych wytłumaczeń rzeczywiście pojawiło się sporo. Jedno jest takie, że mamy depopulację i trzeba zmniejszyć liczbę osób na Ziemi, w związku z czym rządy krajów czy organizacje wojskowe rozpylają jakieś chemikalia, które mają obniżyć płodność ludzkości. Na przykład w czasie pandemii był bardzo popularny wątek, że rozpylana jest przymusowa szczepionka bądź sam wirus.
D.B.: Skoro opady można wywołać bądź zatrzymać, to kto powiedział, że nie można pójść o krok dalej?
M.B.: Jeżeli zaczynamy nieodpowiednio wnioskować. Co to znaczy? Jeżeli jestem sceptyczny i chcę się dowiedzieć, czy coś jest prawdą, muszę tak samo traktować wyniki moich poszukiwań bez względu na to, czy są prawdziwe, czy nie. Jeżeli zaczynam tłumaczyć prosty proces fizyczny nie do końca znanymi mi metodami, to muszę szczególnie uważać na to, czy to, co widzę, potwierdza albo obala moją koncepcję. To wymaga bardzo dużej dyscypliny w myśleniu. Jeżeli powiemy, że w nauce chcemy szukać prawdy w sposób metodyczny i ją odkrywać oraz być pewnym, że to, co odkryliśmy, rzeczywiście działa i jest to prawda o świecie, w którym żyjemy, to nie powiemy, że zwolennicy teorii spiskowych są osobami niedoedukowanymi. Każdy z nas ma jakieś luki w dziedzinach wiedzy, w których się nie specjalizuje. Natomiast są to być może osoby, które nie mają pewnej dyscypliny w metodycznym odrzucaniu niewygodnych wyników.
D.B.: Czyli jest to kwestia krytycznego myślenia, które w szkole powinno być nauczane.
M.B.: Powinno się uczyć dyscypliny w myśleniu w ogóle, logiki, myślenia kreatywnego i krytycznego, odporności na popełniane błędy, bo to jest bardzo duża część pracy naukowca. Kiedy mamy jakiś pomysł, przeprowadzamy badania i ileś razy z rzędu nam się nie udaje, to też jest wynik naukowy. Sygnalizujemy innym naukowcom, że dane założenia nie działają, więc mogą dalej próbować albo szukać innego rozwiązania. Niestety trudno się takie wyniki publikuje, bo każdemu zależy na sukcesie i publikacji w renomowanym czasopiśmie. Mimo to jest ważne nieustawanie w poszukiwaniach, ciągłe pytanie „czyżby?”. Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne zwróciło uwagę, że osoby, które lubią teorie spiskowe, często polegają na intuicji i szeroko rozumianej wiedzy ludowej i za tym nie idzie rygorystyczne sprawdzanie faktów. I dlatego nie mają tej dyscypliny w myśleniu.
D.B.: Jesteś tym typem naukowca, który często pojawia się w mediach. Jak powinno się opowiadać o nauce?
M.B.: Staram się mówić jak najprościej. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, mogę drążyć temat. Pamiętajmy, że żyjemy w świecie, w którym musimy się specjalizować i siłą rzeczy komuś zaufać, że jest specjalistą w swojej dziedzinie, w związku z czym wie, co mówi. Nie wiem wszystkiego o silnikach lotniczych. Wiem dużo, ponieważ mój tata jest inżynierem lotniczym, przesiąkłem tematem w sposób naturalny. Rozumiem, że ktoś może nie wiedzieć, co tam dzieje się w środku. Jeżeli chcemy zgłębiać dany temat, musimy dowiedzieć się czegoś więcej. Pytanie, czy starcza nam na to czasu, siły i cierpliwości. Czy rzeczywiście muszę wiedzieć, jak powstaje dana szczepionka, czy może wystarczy mi wiedza, że wakcynologia jest jedną z najbardziej zaawansowanych nauk medycznych i w związku z tym mogę zaufać ludziom, którzy mają ogromną wiedzę i się tym zajmują? To jest pytanie o to, gdzie chcę postawić granicę wiedzy, bo niestety nie starczy nam życia na zgłębienie wszystkiego. Kolejna rzecz, którą bardzo lubię robić, to patrzeć, jak środowisko mediów postrzega osoby pracujące w nauce – nagrywamy we środę, a ja od poniedziałku przeczytałem już 16 tytułów prasowych, że naukowcy są „zadziwieni”, „zaszokowani”, więc mam wrażenie, że moja praca naukowa polega głównie na zdziwieniach i szokach. Tak więc jestem w permanentnym szoku, że ktoś puszcza takie tytuły. Ale tu znowu musimy włożyć inne okulary i popatrzeć na to w taki sposób, że ten dziennikarz chce, żeby jego artykuł przeczytano. A skoro chce, to tekst musi mieć chwytliwy tytuł.
D.B.: Nie zawsze skorelowany z treścią.
M.B.: Trochę trudno jest napisać chwytliwy tytuł. „Naukowcy potwierdzili to, czego spodziewali się od 45 lat” – brzmi dobrze?
D.B.: Ale nudy. (śmiech)
M.B.: To wbrew pozorom byłby szalenie interesujący artykuł, mówiący o tym, jak ci ludzie, bo 45 lat to już pokolenia naukowców, stwierdzili, że dany temat jest ciekawy i pozostali przy nim na tyle długo, żeby dla nas to potwierdzić lub obalić. Obserwuję, że dziennikarze lubią także taki charakterystyczny sposób narracji, który mieliśmy przez bardzo długo w okolicach pierwszej dekady XXI wieku, kiedy o klimacie zawsze mówiło się w taki sposób, że był zapraszany ekspert, człowiek, który 40 lat badał stan klimatu, atmosfery, był światowej klasy specjalistą, i zapraszało się kogoś, kto nie miał żadnych kwalifikacji w tej dziedzinie, ale może miał intuicję i mówił coś zupełnie przeciwnego. Widz miał wybrać sobie sam, co mu wygodniej przyjąć. A co z edukacyjną rolą mediów? I to jest taka klikbajtowa mentalność, która nam się wytworzyła. Ona powoduje, że nie potrafimy wyszukiwać i weryfikować informacji i jesteśmy karmieni taką klikbajtową papką.
D.B.: I spolaryzowanymi treściami.
M.B.: Prawda? To się dobrze klika i roznosi po mediach społecznościowych. Po co? Po to, żeby się reklamy wyświetliły, czyli ktoś na tym zarabia. Tracimy informacyjną i edukacyjną rolę mediów, bo skoro statystyczny Kowalski nie ma wiedzy na jakiś temat, to pewnie chciałby się dowiedzieć ze źródła, któremu ufa. I chciałby pewnie, żeby ta wiedza miała ręce i nogi, a nie była robiona pod jakąś tezę, agendę polityczną, ekonomiczną, militarną, społeczną, tylko żeby rzeczywiście ten komunikat miał wartość edukacyjną. I to straciliśmy, mam wrażenie, fenomenalnie. Był taki teoretyk mediów, Herbert McLuhan, który do dziennikarzy, którzy zaczynali swój zawód, powiedział tak: jeżeli jedna strona mówi, że pada, a druga mówi, że nie, to twoją cholerną robotą jest wyjrzeć przez okno.
D.B.: I właśnie to jest niby proste rozwiązanie, ale docieranie z komunikatem naukowym wymaga czasu, wysiłku i regularności.
M.B.: Czasami media przychodzą do mnie – to jest duży plus. Nauka jest czymś, co mnie pasjonuje i chcę o tym mówić. Mam za sobą długą drogę, też taką, w której usiłowałem nie mieć nic wspólnego z nauką, gdy prowadziłem swój biznes, ale jakoś nie mogłem wytrzymać bez zgłębiania wiedzy o świecie. Zdarza się, że bardzo trudno jest w tych komunikatach wyważyć, do kogo mówimy. Z jednej strony chcemy mówić prosto, ale z drugiej nie sposób uniknąć szczegółowości. Trzeba to wypośrodkować. Pozostaje pytanie, co chcemy osiągnąć. Apeluję do mediów, żeby nie szukały sensacji. Ale też zdarzają się i takie sytuacje, jak ta z końcówki kampanii prezydenckiej, kiedy już była cisza wyborcza. Dzwonią do mnie z redakcji: panie Michale, nie wpadłby pan do nas do stacji XYZ? Bo nareszcie jest cisza wyborcza i możemy pogadać o ważnych sprawach.
D.B.: Myślę, że to jest doskonałe podsumowanie naszej dyskusji. Trzeba umieć znaleźć niszę, moment, kiedy można wyjść z danym komunikatem.
M.B.: I być może wtedy nie trzeba tych klikbajtów, prawda?
D.B.: Bardzo dziękuję za rozmowę.